O brutalnym napadzie niedźwiedzia pod Zamościem
W pierwszym numerze „Słowa Zamojskiego” przeczytać można było o Niedźwiadkach w Zamościu Rzeczy wesołe. Profesor Stefan Miler „donosił” na łamach gazety o niedźwiedzich przypadkach. Jak ogółowi zamojskiemu wiadomo, niedźwiedziarnia nasza powiększyła się o Basię, narzeczoną Misia, a zaofiarowaną przez ogród zoologiczny w Poznaniu. Sprawiała ona dużo uciechy minionego lata, gdy ją się brało do kąpieli w stawku, a nawet po prostu do wanny ogrodowej, ale jeszcze więcej okazji do scen humorystycznych daje dotychczas 3-letni Miś – król Ogrodu.
Okazało się, że mimo przestrzegań, zwiedzających Ogród Przyrodniczy (nie „ogródek”) cieszy podsuwanie niedźwiadkowi pod paszczękę różnych przedmiotów, (…) Np. na odpuście w dn. 8 września skonsumował sobie bez ceremonji 2 czapki, kapelusz i damską torebkę, a nawet zjadł książeczkę do nabożeństwa. (…) tłum zwiedzających odpustowiczów ryczał ze śmiechu głośniej niż niedźwiadki. (…)
Będzie to małą nauczką na przyszłość, aby je częstować, ale godnie: ciastkami i chlebem z masłem lub miodem,, a nie czapkami, w dodatku ostrożniej, gdyż niedźwiadek taki, choć oswojony, wali łapą niezgorzej pierwszorzędnego boksera, a na tyle szybko i umiejętnie, że zawsze ze skutkiem. Może się przekonać każdy o tern, kto nie wierzy lub ma wątpliwości. Ja mu dozwolę. Miś nasz zamojski jak umie, zabawia wtedy gości Ogrodu pożeraniem czapek i kapeluszy, niczem jaki cyrkowiec łykaniem różnego sprzętu, tylko robi to wygodniej dla swych kiszek, bo gwoździ i ostrych rzeczy nie jada, no i robi to taniej, bo tylko za 30 groszy. (…) najparadniejsza scena zdarzyła się niedawno pod koniec lata. Słyszę nagle w Ogrodzie z okolic niedźwiedziami czyjeś rozpaczliwe wołanie, a po chwili jeden z zamiejscowych panów — nieznajomy mi zupełnie — błaga mię o ratunek dla swej nowej teczki z dokumentami. Pędzę więc co tchu, patrzę, a Miś najspokojniej w świecie wyjmuje łapami papiery z teki, próbuje czy partyjne (partyjnych i bankowych nie znosi) i rozrzuca po całej klatce. Właściciel w rozpaczy staje się bliskim obłędu. Włosy rozwichrzone, ręce wyciągnięte jakby błagały o życie. — „Wyleją mię ze służby, już nie mam po co wracać do Lwowa bez weksli”!
Rzecz rzeczywiście bardzo, a bardzo poważna. Rozpacz i mnie się udziela. Robię tedy co mogę: i proszę Misia i błagam, staram się zwabić go bułkami i pomadkami, w końcu — nic nie pomaga. Misiowi spodobała się nowiuteńka, błyszcząca teczka, do której zabrał się z apetytem. Mniejsza już o teczkę — niech mu idzie na zdrowie — byle papierów nie ruszył. Chodzi więc teraz już o to, by teczkę jadł jak najdłużej, by można było w jakiś sposób wyciągnąć ważne papiery. Próbuję i tak i owak długą tyką. Nic z tego, tyką papierów nie da się wyzbierać, a tymczasem Miś zeżarł już połowę teczki i żuje, jakby to były toruńskie pierniki, tylko trochę przytwarde. Rozpacz właściciela się wzmaga, płacze już jak bóbr pod Grodnem, ja mam zaś łzy w oczach z współczucia, jako żem dobry człowiek. Ale nieba były łaskawe. Na szczęście nasze zjawia się woźny Mikołaj z gotowaną cielęciną, którą Miś szalenie lubi. Na nią się skusi na pewno. I rzeczywiście. Poczuł bestja smakowity deser i rzucił się z pasją za zasuwę. Biedny lwowianin odetchnął, wreszcie i lica mu się rozjaśniły. Papiery ocalały, posmarowane co prawda na kolor jasnej czekolady, ale przecież całe, gdzieniegdzie tylko zadraśnięte i rozdarte Grunt, że całe, a chociaż z teczki zostały szczątki — zadowolony, że na niej się tylko skrupiło.
— Miał już z czem wracać do Lwowa po mem pisemnem zaświadczeniu o tej brutalnej napaści srogiego niedźwiedzia pod Zamościem.
Tyle o zamojskich niedźwiadkach. Radzę wszystkim, którzy je kochają, a koniecznie muszą głaskać po kudłatych łbach, aby lepiej czynili to dużymi piernikami. Wypadnie to grubo taniej (bo tylko po 40 gr. u p. Puszczyńskiej), a dla Misia zdrowiej i smaczniej.
Polowanie na szkodnika w ogrodzie
Z góry zastrzegamy za autorem tekstu, że nie na człowieka. Współcześni, jak i ówcześni ludzie w Zamościu do Ogrodu odnoszą się przyjaźnie. Podzielając nadzieję, że będzie tak zawsze bez względu na sferę mieszkańców podajemy za „Słowem Zamojskim” taką oto historię…
Szkodnikiem okazało się zwierzę, które z Ogrodu przez parę tygodni zrobiło sobie jawną spiżarnię. Skąd się wzięło—nie wiadomo. Dość, że się zjawiło; wskazywało na to znikanie w tajemniczy sposób po kilka na raz królików. (…) Nie chcąc dopuścić do nowych ofiar, tegoż samego dnia zaraz zabieram się do kopania. Gruda jednak powoduje, że robota posuwa się bardzo wolno i wobec zbliżającego się zmierzchu odkładam dokopanie się do tchórza do dnia następnego. Aby nie uciekł, zawalam otwór cegłami, nie pozostawiając szczeliny, którąby mógł rozdrapać i rozszerzyć. Staje się inaczej — drugiego dnia podziwiam siłę niewielkiego zresztą zwierzęcia, który porozsuwał cegły i „wystrychnął mię na dudka”. Wobec tej ucieczki staram się mieć na baczności. Resztę królików — kilka sztuk zaledwie, przenosimy do wycementowanej klatki. (…)
Tak mija parę tygodni. Naraz minionej niedzieli w jednej z klatek znikają od razu dwa rasowe króliki, bażant i dwa gołębie. Resztki piór z ogona biednego bażanta i gołębi świadczą o nagłej rzezi sprawionej przez tchórza. Staję się wściekły, życzę mu gorzej niż on Ogrodowi. (…) Obstawiamy klatkę i dalejże do roboty. (…) Za to robimy odkrycie, którędy się dostał do klatki. Jedna z nor, widzimy, ciągnie się pionowo w dół pod cement. Szukamy wyjścia. Jest. Tuż pod „zachatą” mały otwór od ciągnącego się pod sklepieniem ścieżki kanału, który króliki wykopały na zewnątrz klatki pod ziemią. Natychmiast zamykamy otwory cegłami i zaczynamy rozkopywać ścieżkę, mając się wciąż na baczności.
Wtem w otwartej jamie kanału coś się poruszyło. Kłuję więc z Mikołajem drutem i wyciągam skórę królika z resztkami mięsa, spod której to coś wskakuje w głąb nory. Już nie ulega kwestji, że mamy przed sobą tchórza, a może kunę. Jeszcze chwila, a pakuję w głąb lufę floweru i strzelam śrutem. Huk. Cisza. Strzelam po raz drugi. — Jest, jest — i nagle z jamki wyskakuje ogromny tchórz; ale nie zdążył ubiec pół metra, gdy błyskawicznie przyciskam go nogą do ziemi i już nie puszczam, choć czuję jak przegryza mi kalosz, wije się i rzuca. (…) Po chwili przyglądam się podniesionemu za ogon tchórzowi i oczom nie wierzę — tak wielki. Nigdym tak wielkiego nie widział żywego, czy wypchanego, ani na obrazku. Okaz niezwykły. Wielkość łba i karku domowego kota, mało co ustępował mu w tułowiu, i gdyby nie krótkie nogi, można by przyjąć go za kota o zmierzchu. Teraz dopiero przypominam sobie, że przed kilku dniami ujrzałem nagle wieczorem, jak się coś kręciło koło klatki i gdzieś się nagle schowało. (…) Gdybym był wiedział, że to tchórz właśnie — szkodnik krwiożerczy robi wywiady — na pewno by bażanta i tych rasowych królików nie zdążył spróbować. No, ale trudno, stało się! Mimo wszystko żal mi go było — miał on takie samo prawo do bytu, jak kogut czy królik — takim go już Pan Bóg stworzył. Ale cóż musiałem się bronić, a raczej Ogród przed szkodą. Głupi, że nie wlazł do pułapki. Byłbym mu winy darował i karmił do syta koniną, a nawet na deser mięsem z tych samych królików. Miałby się w dużej klatce niezgorzej, a może lepiej niż w naturze. – tłumaczył na łamach tygodnika Stefan Miler.