W drugim numerze „Myśli Młodocianych” [z listopada 1924 roku,  s. 9-11] – czasopisma szkolnego Państwowego Seminarium Nauczycielskiego Żeńskiego w Zamościu ukazała się Bajka. Cytujemy ją w całości, bo… sami przeczytajcie…

Cisza poranna. Słońce zarumienione od mrozu wschodzi powoli, leniwie. Pożółkłe liście oblało złotem i zaczęło się ślizgać po brylantach ze szronu. Wygląda, jakby zadąsane, jakby z czegoś niezadowolone.

— Dlaczego taka cisza nieznośna? Dlaczego? — pyta słonko.

Wszak wczoraj jeszcze o tej porze było na zabawie, którą urządzało przepiękne towarzystwo owadów. A dziś? Złośliwy pomruk wiatru daje o sobie znać i zrzuca zaczerwienione liście, uściełając nimi przepiękny kobierzec.

Serce słonka przepełnione jest miłemi wrażeniami dnia wczorajszego i zarazem przykrym bólem, że owe chwile piękne i radosne tak szybko upłynęły. Zaczęło więc przypominać sobie wczorajszą zabawę.

Widziało piękne pary motyli, pszczół, muszek, komarów… Wszystko bawiło się ochoczo, tańczyło pod takt przepięknej muzyki wiatru i szelestu liści. Nikt nie myślał o tem, co będzie jutro. Zdawało się, że zawsze będzie tak dobrze i wesoło! Tylko w przerwach, spowodowanych zmęczeniem, uczestnicy zabawy rozpoczynali narzekania na troski codzienne: pszczoły skarżyły się na brak miodu; motyle żaliły się na brak kwiatów, a krówki wyrzekały, że liście już prawie wszystkie opadły. Każde z nich widziało grożące widmo śmierci głodowej, ale gdy muzyka zagrała, zapominano o niebezpieczeństwie i bawiono się dalej ochoczo i wesoło…

Tymczasem ostatnie płatki kwiatów opadły bez życia, pożółkłe liście kładły się pokotem na ziemi, a zabawa trwała dalej. Minął ranek, minęło południe, nadszedł wieczór. Słońce musiało opuścić zabawę. Wszystko, co żyło, podążyło na spoczynek. Około północy, oprócz szumu wichru i szelestu złotych liści, nic już słychać nie było.

— A cóż dzisiaj się stało? Gdzie są uczestnicy wczorajszej zabawy? — pytało przerażone słonko.

Wtem okrzyk zgrozy i rozpaczy wyrwał się ze zbolałej duszy słonka… Oto z zakątka wypełzła drżąca, wynędzniała muszka i ze łzami w oczach wskazała martwe swoje koleżanki.— „Głód i mróz ich ściął powiedziała smutnie: „żadne z nas nie zostanie na świecie — i ja już dogorywam”…

Już, już padała z głodu i wycieńczenia, gdy wtem. — otwarło się okno i – mucha ostatnim wysiłkiem, podrzucona wiatrem, wpadła do ciepłego pokoju. – „Tu nie zabraknie mi pokarmu, ludzie coś jeść muszą – pomyślała i zaczęła pełzać po kuchennym stole… Ród much nie wygasł i nie wygaśnie, jak długo ludzie żyją. A czy liści i kwiatów zabrakło kiedy? Nie, i nigdy nie zabraknie! Nigdy też nie wyginą motyle, pszczoły, krówki i komary!

Tymczasem wicher zaczyna coraz silniej mrozić… A słonko umęczone i zbolałe spóźniać się zaczyna i wcześniej kłaść się na spoczynek, wie bowiem doskonale, że nie zastanie swoich towarzyszy zabawy, że nie ma komu przyświecać, że nie ma do kogo się uśmiechać.

Prawda, są ludzie; ale ci nigdy nie są ze mnie zadowoleni: latem narzekają, że ich zbytnio ogrzewam, a zimą, że za słabo grzeję… Czy warto ich kochać i śmiać się do nich?

Zresztą — sza! Zima nadchodzi…

Pod tekstem widnieje podpis Z. D. – wszystko wskazuje na to, że autorką jest Administratorka czasopisma Z[ofia?] Dybzińska.