Rok lektur rozpoczynam w towarzystwie Ann Cleeves, jednej z moich ulubionych autorek kryminałów, znanej z książek o Verze i z tzw. serii Shetlandskiej. Cleeves potrafi tworzyć ciekawe, nieoczywiste postacie, które nie są ani dobre, ani złe. Czytelnikowi pozostawia ocenę bohaterów, nie sugeruje, nie podpowiada, co często zdarza się innym autorom. W pisarstwie Cleeves najbardziej ujmuje mnie właśnie ten brak rozstrzygnięć. Widać u autorki wyrozumiałość dla ludzkich słabości, głęboką znajomość natury człowieka, a także emocjonalny chłód, wynikający, moim zdaniem, z dyskrecji. Mam wrażenie, że swoich bohaterów Cleeves traktuje jak żywych ludzi, zdradza tylko tyle ile musi, żeby czytelnik zrozumiał akcję. Powstrzymuje się przed zbytnim obnażaniem postaci, pozwala im mieć życie prywatne. Chciałoby się powiedzieć, że autorka jest oszczędna w słowach, ale może to śmiesznie zabrzmieć przy ponad 400-stronicowym tekście. Ostatnio ukazały się jej dwie powieści rozpoczynające nową serię „Dwie rzeki”. Akcja dzieje się w północnym Devonie, bohaterem jest detektyw Matthew Venn, jego mąż i współpracownicy. Każda książka jest zamkniętą całością jeśli chodzi o zagadkę kryminalną, ale życie osobiste bohaterów jest tłem wydarzeń w kolejnych tomach. „Krzyk czapli”, drugi tom serii, to wielowątkowa opowieść o życiu małej społeczności w nadmorskim miasteczku. Spokojne życie mieszkańców przerywa dziwne morderstwo, które okazuje się początkiem większej historii. Akcja rozwija się powoli, co trochę przypomina mi książki Aghaty Christie, gdzie po morderstwie następuje wyhamowanie, życie toczy się swoim trybem, nowe fakty wychodzą na jaw i w pewnym momencie „wszyscy jesteśmy podejrzani”. U Cleeves, bardzo podoba mi się również subtelność w poruszaniu ważnych tematów społecznych, np. w „Dwóch rzekach”, jedną z drugoplanowych bohaterek jest Lucy, osoba z zespołem Downa, której radości i smutki są płynnie wplecione w akcję. Kryminały Cleeves to coś więcej, niż dawka sensacji, to psychologiczne studium natury ludzkiej, opis życia małych społeczności, pokazywanie dramatu egzystencjalnego, ale i dużej dawki szczęścia. Mimo, iż centrum akcji jest morderstwo (lub kilka morderstw) to jednak książka ogrzewa czytelnika myślą, że świat wprawdzie nie jest idealny, ale jest na nim wielu dobrych ludzi, na których można liczyć.

 

 

 

Zimny i śliski luty najprzyjemniej jest spędzać w domu, popijając herbatę i czytając apetycznie grube książki. Jedną z nich może być najnowsza powieść Lianne Moriarty „Niedaleko pada jabłko”. To opowieść o dużej rodzinie Delaneyów, na pozór wzorowej, ale, jak każda rodzina, posiadającej całkiem sporo sekretów. Historię rozpoczyna zniknięcie Joe, matki czworga dorosłych już Delaneyów. Poszukiwania zaginionej uruchamiają lawinę wspomnień, które pokazują czytelnikowi rodzinę od tej mniej idealnej strony. To, co wydawało się zwykłym zniknięciem, przeradza się w dochodzenie w sprawie morderstwa, a tajemniczy gość i starannie ukrywane przed policją szczegóły życia rodzinnego nie ułatwiają poznania prawdy. Co ciekawe, gdy w końcowych rozdziałach pojawiły się sceny z życia pandemicznego, czytałam je z wielką ulgą, jako wspomnienie świata, w którym żyliśmy tylko chwilę, a teraz możemy już tylko poczytać o nim w książkach. Powieść „Niedaleko pada jabłko” jest trzecią powieścią tej autorki, którą przeczytałam. Przyznam, że zarówno słynne „Wielkie kłamstewka”, jak i „Dziewięcioro nieznajomych” wydawały mi się bardzo dobrymi lekturami, dlatego sięgnęłam po najnowszą książkę Moriarty. I nie zawiodłam się. Australijska pisarka ma dar wymyślania historii niesztampowych, a jednocześnie wiarygodnych. To zdecydowanie literatura dla kobiet, bo większość akcji zasadza się, moim zdaniem, na emocjach bohaterów. Moriarty, choć kobieca, nie jest ckliwa, akcje jej książek nie krążą wokół tematu miłości w romantycznym sensie. To dobrze przedstawione życie rodzinne i społeczne, historie, które mogą się zdarzyć każdemu, a w niektórych przypadkach lepiej o nich czytać, niż je przeżywać. Najmocniejszym punktem pisarstwa Moriarty jest umiejętność tworzenia bohaterów niedoskonałych, ale budzących sympatię, tak, że szybko zapomina się, że to tylko powieść.

 

 

 

 

 

W marcu jak w garncu… nie tylko pogodowo. W wiosenną potrzebę zmienności u czytelnika doskonale wpasuje się książka Sławomira Kopra „Ulubieńcy bogów umierają młodo” (jest to poprawiona i rozszerzona wersja „Straconego pokolenia PRL”). Bohaterami książki są: Anna German, Edward Stachura, Zbigniew Cybulski, Andrzej Brycht, Teresa Tuszyńska, Wiesław Dymny i Halina Poświatowska. Koper z właściwą sobie historyczną dociekliwością szuka i znajduje (!) ciekawostki, które pełniej pokazują nam życie bohaterów książki. Dowiadujemy się z niej np., że Edward Stachura, pomimo nimbu outsidera, potrafił bardzo skutecznie dbać o życie doczesne, korzystając z dostępnych możliwości jakie oferowało państwo, przyjaciele i wielbiciele jego talentu. Świetnie grał w karty, niekiedy wygrywał duże sumy, dzięki czemu udało mu się osiągnąć pewne bezpieczeństwo finansowe, a nawet sporo podróżować. Oczywiście Stachura to tylko jeden z bohaterów. Żeby poznać pozostałe historię, trzeba poświecić kilka deszczowych wieczorów. Książka jest ciekawie napisana, choć miejscami wydaje mi się trochę plotkarska. Moim zdaniem, niektóre fragmenty można było przez delikatność ominąć, ale może to tylko moje wrażenie. Na pewno czytelnik znajdzie w niej wiele nieznanych dotąd faktów z krótkiego, często smutnego życia ulubieńców bogów i zapewne dojdzie do wniosku, że dobrze nie rzucać się bogom w oczy i spokojnie żyć życiem zwykłego człowieka.

 

 

 

 

Kwiecień jest miesiącem żartów, nic więc dziwnego, że w kwietniu właśnie ukazała się zabawna powieść Marty Kisiel. To prezent dla wielu czytelników, którzy dryfują między książkami z gatunku „komedia kryminalna” w poszukiwaniu doskonałego zastępstwa, doskonałej Joanny Chmielewskiej. Nie oszukujmy się, królowa jest tylko jedna, ale… są liczni pretendenci do tytułu. Według mnie, dużą szansę na koronę może mieć Kisiel ze swoją nową powieścią „Nagle trup”. Każdy miłośnik Chmielewskiej znajdzie tu współczesną wersję książki „Wszyscy jesteśmy podejrzani”. Akcja dzieje się w wydawnictwie, w którym pracują sami zwariowani ludzie. Jedyny normalny, jak się zdaje, policjant lśni powagą majestatu na tle tej niezrównoważonej grupy. Akcja rozpoczyna się, jakżeby inaczej, od przemarszu coraz dziwniejszych bohaterów na tle zwłok jednego z pracowników. Nieboszczykiem na poważnie przejmuje się tylko praktykant, reszta towarzystwa ma ważniejsze sprawy na głowie. Pętla szaleństwa, dowcipu, trafnych powiedzonek i przedziwnych sytuacji błyskawicznie się zacieśnia, co obserwujemy z wielką radością. Muszę uczciwie przyznać, że aż tak głośno, jak przy Chmielewskiej się nie śmiałam, ale uważam, że autorka ma duże zdolności komediowe, wyobraźnię i zwinność językową, którą z przyjemnością obserwujemy na każdej stronie „Nagłego trupa”.

 

 

 

 

 

 

 

Maj jest najpiękniejszym miesiącem i chociaż co roku wygląda tak samo, co roku tak samo wszystkich zachwyca. Podobnie jest z klasycznymi książkami. Czytane po wielokroć niezmiennie wzruszają, tak jak to jest w przypadku „Ani z Zielonego Wzgórza” L. M. Montgomery. A w zasadzie tak było, ponieważ przez lata mieliśmy Anię, która towarzyszyła kolejnym pokoleniom młodszych i starszych kobiet (choć znam też mężczyzn, którzy dobrze wspominają tę lekturę), zaś teraz mamy „Anne z Zielonych Szczytów”. Nowe, jak zawsze z założenia, bliższe oryginału tłumaczenie Anny Bańkowskiej wydało mi się literacką zbrodnią, której ofiarą miały paść następne pokolenia dziewcząt. I wcale nie byłam odosobniona w tej opinii. Ale minęło jedenaście miesięcy od pierwszego wydania i postanowiłam jednak sprawdzić, kim jest Anne. Okazuje się, że jest całkiem podobna do mojej Ani. Co prawda znajduję w książce wtręty typu: „kiecka”, „gadam”, ale nie ma ich zbyt wiele. Ania, oh przepraszam, Anne, nadal dużo i ładnie mówi, jest radosna, ma wielką wyobraźnię i jeszcze więcej uroku, który – na szczęście – nowe tłumaczenie zachowało. Niewątpliwie bohaterka jest niezmiennie czarująca, jej przygody są tymi, które pamiętamy z dzieciństwa. Książkę czyta się bardzo dobrze i wbrew wstępnym zapowiedziom tłumaczki Ania „nie została zabita”. Ale ja pozostanę wierna moim starym, wyczytanym egzemplarzom, w których jest Ania, Maryla, Mateusz i Małgorzata, a Zielone Wzgórze jest wzgórzem. Mam nadzieję, że mniej poczytnej, a moim zdaniem lepszej serii Montgomery, o „Emilce ze Srebrnego Nowiu” nikt do ponownego tłumaczenia nie weźmie. Magia literatury dziecięcej nie leży bowiem w dosłownym tłumaczeniu imion i nazw własnych, ale w oczarowaniu duszy czytelnika podczas lektury. Ja tej magii na literalną wierność nie zamienię.

 

 

 

Wszystkie dzieci kochają mamę, tatę i Pucia. W tym roku w czerwcu Pucio z siostrzyczką Misią wyjechali na wieś. Razem z małymi bohaterami dzieci poznają szereg ciekawych postaci, z babcią sołtyską na czele. Wspaniałe obrazki, proste teksty pobudzają do śmiechu dzieci i dorosłych. Jak zwykle książki o Puciu mają wartość edukacyjną. Pucio uczy się jak się robi masło i miód, piecze chleb, zajmuje zwierzętami i oczywiście wypoczywa. Co ważne, pokazana jest tutaj wartość wspólnoty, zarówno przy pracy, jak i przy spędzaniu wolnego czasu. Autorka, Marta Galewska-Kustra, we wstępie do książki proponuje jak można z niej korzystać i na co zwrócić uwagę przy czytaniu z młodszymi dziećmi, a na co czytając ze starszymi. Seria o Puciu w sposób nienachalny wymusza aktywność dziecka, co pozytywnie wpływa na jego rozwój, a rodzicom, którym brakuje fantazji w wymyślaniu nowych wyzwań dla swojego malucha, daje do ręki doskonałe narzędzie edukacyjne. „Pucio na wsi” jest pozycją obowiązkową na każdej dziecięcej półeczce, a jego wartość docenią nie tylko najmłodsi. W zasadzie należałoby powiedzieć: wszystkie dzieci i rodzice kochają Pucia!

 

 

 

 

Na leniwe lipcowe wieczory polecam Wiesława Myśliwskiego, pisarza, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Każda jego książka jest świętem polskiej literatury. Cieszymy się nawet ze wznowień, ponieważ niosą nadzieję, że ludzie nadal czytają dobre książki, a wydawnictwa wciąż (choć niezbyt często) je publikują. Myśliwski stanowi doskonały przykład pisarza, którego częstotliwość wydawania powieści jest odwrotnie proporcjonalna do ich jakości. Ta powściągliwość piśmiennicza nie zmniejsza popularności autora, a piękny język, mądrość spostrzeżeń, dogłębna znajomość natury ludzkiej wzbudzają podziw wszystkich czytelników. Myśliwski nie jest pisarzem medialnym: nie stara się przypodobać dziennikarzom i krytykom. Odpowiada tylko na dobre pytania, a wywiadów udziela rzadko. Tym bardziej cieszy książka „W środku jesteśmy baśnią. Mowy i rozmowy”, wydana z okazji 90. urodzin pisarza. Dowiemy się z niej jak wyglądało dzieciństwo i młodość autora. Poznamy jego żonę i środowisko zawodowe. Pośmiejemy się, gdy Myśliwski dyscyplinuje dziennikarzy za zadawanie ciągle tych samych pytań i wzruszymy, gdy będzie opisywał swojego przyjaciela – malarza siedzącego ciągle nad tą samą rzeczką. Znajomość prozy Myśliwskiego jest swego rodzaju wtajemniczeniem literackim, a wydane właśnie rozmowy z nim są uchyleniem okna do świata autora. Świata, który w niezwykły sposób łączy poetyczność i prozaiczność w jedno. To świat, do którego warto zajrzeć, nawet jeśli dotąd patrzyliśmy w innym kierunku.

 

 

 

 

W sierpniu, w miesiącu turystycznym, warto wybrać się do Paryża z Guillamem Musso. To znany francuski autor, rozkochany w swoim kraju, potrafiący jak nikt przekazać subtelności Francji, których zwykły turysta może nie zauważyć. Akcja najnowszej książki „Nieznajoma z Sekwany” rozgrywa się w mieście miłości, ale wcale o niej nie traktuje. Jak zwykle u Musso mamy do czynienia ze zbrodnią, której wyjaśnienie prowadzi nas na skraj realizmu. Książka jest nieustannym balansowaniem na granicy rzeczywistości i marzeń (choć w tym wypadku bardziej koszmarów) sennych. Musso jest autorem, który nie każdemu przypadnie do gustu, właśnie ze względu na zawiłość fabuły. „Nieznajoma z Sekwany” to książka, która wymaga skupienia, żeby nadążyć za akcją, ale jednocześnie daje przyjemne poczucie komfortu, koniecznego w przypadku lektur wakacyjnych. Mamy tu morderstwo, zagubioną panią detektyw z problemami, dziwnych ludzi pomagających w śledztwie, kota (!) i oczywiście dużo francuskiego wina. Choć brzmi to jak zarys typowego współczesnego kryminału, to jednak „Nieznajoma…” nim nie jest. Tytułowa nieznajoma, którą ratownicy wyławiają z rzeki to zmarła przed kilku laty pianistka. Detektyw prowadząca dochodzenie na własną rękę, to dyscyplinarnie zdegradowana policjantka, której historia do końca pozostaje zagadką. Młoda doktorantka pomagająca w śledztwie okazuje nadmierny w tej przykrej sytuacji entuzjazm, a kot? Kot jak kot, chodzi własnymi drogami. I tylko wino i muzyka są tutaj „z tego świata”. Powiedziałabym, że jest to ciekawa bajka dla dorosłych. Dla dorosłych, znudzonych brutalnymi lekturami, oczywistymi romansami, pseudointelektualnym językiem.

 

 

 

We wrześniu zaczyna się szkoła, więc jest to dobry miesiąc na naukę. Doskonale sprawdzi się więc książka Agnieszki Krzemińskiej „Grody, garnki i uczeni. O archeologicznych tajemnicach ziem polskich”. Autorka jest archeologiem z pasją i misją: chce popularyzować wiedzę o przeszłości i trzeba przyznać, bardzo dobrze jej się to udaje. Książka jest napisana swobodnym stylem, bez nadmiaru specjalistycznego słownictwa, trudniejsze terminy są tłumaczone w sposób przystępny, dzięki czemu książka jest skierowana do szerokiego grona odbiorców. Myślę, że z przyjemnością przeczytają ją zarówno dorośli, jak i młodzież szkolna, wszyscy ci, którzy są zainteresowani przeszłością Słowian. Dowiemy się jakie czasy były najlepsze do życia dla pań puszystych i czy prawdą jest, że wśród naszych przodków panował matriarchat. Poznamy też historię pędzenia domowego alkoholu, co wyjaśni nam zwyczaj jego produkcji, który regionalnie kultywują co więksi tradycjonaliści po dziś dzień. Znajdziemy tu też porady dietetyczne: autorka pokazuje błędność założeń diety „paleo”, a także udowadnia, że gen umożliwiający trawienie laktozy pojawił się około 10 tys. lat temu. Uspokojeni co do naszych genów możemy więc bez obaw popijać latte przy lekturze. Książka przybliża trudy pracy archeologicznej, niekiedy stanowiące nie lada wyzwanie, któremu większość z nas zapewne by nie podołała. Ta niezwykle ciekawa lektura doprowadziła mnie do następującego wniosku: ludzie wcale się tak bardzo nie zmienili…

 

 

 

 

W październiku przyznano Nagrodę Nobla dla Annie Ernaux. W Polsce znamy ją głównie dzięki wydanej na początku 2022 r. książce „Lata”. Moim zdaniem Ernaux jest jedną z pisarek, dla których literatura jest sposobem na rozliczenie się z życiem. Nie znajdziemy w „Latach” fabuły, to bardziej biografia fabularyzowana, ale biografia nie tylko autorki, ale też Francji, a może nawet całego współczesnego Ernaux społeczeństwa. Mottem książki jest cytat z Jose Ortegi y Gasseta: „Mamy tylko naszą historię, a i ona nie jest nasza”. Myślę, że to zdanie dokładnie ilustruje treść książki. Mamy tu bowiem opowiedziane losy autorki i jej bliskich od czasów wojny, przez rewolucje kulturowe, zmiany polityczne, amerykanizowanie się społeczeństwa francuskiego, kwitnący feminizm, aż po dzień dzisiejszy: powolne godzenie się z nieubłaganie płynącym czasem, z chorobą, z lękiem przed nadchodzącym… nieznanym. Wśród zalewu wiadomości, niemal dziennikarskiej sprawozdawczości tekstu, zostaje zatracona – w moim odczuciu – magia literatury pięknej. Na pierwszy plan wysuwa się reporterska opowieść o losie kobiet na przestrzeni lat. O tym, jak kiedyś były nieszczęśliwe, bo zdominowane przez mężczyzn i naturę, i jak teraz lepiej im się żyje, ponieważ wyzwoliły się z patriarchatu i konieczności rodzenia dzieci. Moim zdaniem przedstawienie społecznej historii jest tu bardzo ciekawe, Ernaux opisuje swoje obserwacje bardzo szczegółowo i to wydaje mi się największym atutem tej książki. Poza tłem społecznym, według mnie, dominuje jednak tematyka feministyczna, co w pewnym momencie staje się nużące. Zwłaszcza, że bohaterka wydaje się niezmiennie smutna. Nawet, jeśli ma jakieś przebłyski radości, są one chwilowe, szybko gaszone przez świat zewnętrzny. Książka pozostawiła we mnie wrażenie, że jest to smutna biografia smutnego życia smutnej kobiety (co zupełnie nie pokrywa się z medialnym obrazem Annie Ernaux). Wydaje mi się, że jest to książka raczej dla kobiet, zwłaszcza starszych, które we wspomnieniach młodzieńczych emocji bohaterki dostrzegą z nostalgią swoje, jakże podobne przeżycia. Jednak lata mijają w książce tak szybko, społeczeństwo gna na przód w takim tempie, że czytając miałam zadyszkę i nie sądzę, żebym kolejny raz chciała odbyć tę podróż. Może gdybym była zagorzałą feministką?

 

 

Listopad to miesiąc długich wieczorów i jesiennej depresji, czyli idealny czas na lekturę najnowszej powieści Michela Houellebecqa. „Unicestwianie” to bardzo dobra, choć smutna powieść, która na pewno nie poprawi nikomu humoru, ale da wiele tematów do rozważań na zimowy czas. „Unicestwianie” ma dwa wątki akcji: polityczny i rodzinny. Polityczny, w którym bez ogródek pokazuje, że określenie szara eminencja jest jak najbardziej aktualne. Mamy rok 2026 i trwa kampania prezydencka we Francji. Główny bohater, Paul, z racji swojej pozycji zawodowej bierze w niej udział i obserwuje wielkie oszustwo wyborcze. Ważniejszy, choć bardziej prozaiczny, wydaje mi się wątek rodzinny. W tym temacie wielu recenzentów „Unicestwienia” miało dużo uwag krytycznych – to, co Houellebecq pisze o więzach rodzinnych zdaje się obecnie zupełnie nieaktualne i symbolizuje wstecznictwo. A według mnie jest to duża zaleta tej książki, a raczej powinnam powiedzieć całego pisarstwa Houleelbecqa. Jego nowatorstwo bowiem, polega na samodzielnym myśleniu i nie podążaniu aktualnie modnymi literackimi ścieżkami. Autor nie kłania się modom ani krytykom, obserwuje zmieniającą się rzeczywistość i wybiera z niej jakiś temat, który następnie staje się tematem jego kolejnej książki. I nigdy nie są to lekkie tematy. W trakcie czytania miałam wrażenie, że jest to powieść o umieraniu. Zresztą tak sugeruje tytuł. Ale gdy skończyłam czytać odkryłam, że umieranie jest tylko fasadą, prawdziwym, według mnie, tematem powieści jest miłość. Zwykła miłość, bez fajerwerków, bez nowości, bez przełamywania tabu. Miłość między rodzeństwem, dziećmi a rodzicami i mężem a żoną. Jednak trzeba koniecznie zaznaczyć, że nie jest to książka dla każdego. Houellebecq jest specyficznym pisarzem, który wielu osobom na pewno się nie spodoba. Ale na szczęście ma wystarczająco wielu wiernych czytelników, którzy nie szukają w literaturze odzwierciedlenia najnowszego reality show, tylko zdrowego rozsądku, mądrej treści, tematu do refleksji, a także ładnego stylu i pewności, że po przeczytaniu książki coś wartościowego zostało w głowie.

 

 

 

 

Grudzień jest miesiącem tradycji. Dlatego na koniec roku zaproponuję lekturę nawiązującą do klasyki, książkę wyjątkową, jedno z moich odkryć literackich, którą przypadkiem znalazłam na półce naszej biblioteki. „Pan Proust” Celeste Albaret to wspomnienia gosposi / towarzyszki / przyjaciółki ostatnich ośmiu lat życia Marcela Prousta, autora wspaniałego dzieła „W poszukiwaniu straconego czasu”. Schorowany pisarz, pod koniec życia, postanowił zamknąć się w domu i oddać jednemu tylko zajęciu: pisaniu. Na temat życia Prousta powstało wiele mitów, napisano też wiele książek, ale nikt nie żył z pisarzem tak blisko, jak Celesta. Jako jedyna mogła powiedzieć o nim coś wiarygodnego. Jednak była dyskretna i mimo próśb nie udzielała żadnych informacji o ostatnich latach życia pisarza. Aż do sędziwego wieku, kiedy to zdecydowała, że trzeba powiedzieć prawdę, ponieważ inaczej uwielbiany przez nią Pan Proust zostanie zapamiętany w nieprawdziwym świetle. Książka mnie oczarowała. Ta skromna kobieta bez wykształcenia miała tak wielką klasę, tak ładnie się wypowiadała (na pewno czas spędzony z mistrzem słowa, jakim bez wątpienia jest Proust przyczynił się do tego), a przede wszystkim tak bardzo szanowała swojego pracodawcę, że książkę czyta się z wielkim wzruszeniem. Wydaje mi się, że każdy, kto próbuje napisać wspomnienia albo czyjąś biografię, powinien zapoznać się z tą lekturą. Rzadko można spotkać aż taki szacunek do osoby, którą się opisuje. Celesta wydaje mi się tutaj wzorem biografki, a jej opowieść, wbrew pozorom, wcale nie jest laurką na cześć wielkiego pisarza. To raczej pełna miłości, serdeczności i ciepła opowieść o niezwykłym człowieku i ich wspólnych latach. Opowieść, jakiej próżno szukać na współczesnym rynku wydawniczym, na którym królują kryminały i reportaże. Ta książka jest jak święta Bożego Narodzenia. Wiemy, że to tylko na chwilę, wiemy, że zaraz wróci szara codzienność, a jednak chcemy oddać się temu czarowi na kilka dni, otulić się jego ciepłem i przez chwilę pobyć w innym świecie, czego życzę wszystkim przy kolejnych lekturach w 2023 roku.

 

Kamila Niemczuk,
Książnica Zamojska