„ – No to proszę cię tylko o jedno. Ani słowa o doktorze Judymie. Nie lubię Żeromskiego.” – tymi słowami doktora Andrzeja Michałkiewicza zakończył swój reportaż Andrzej Bartosz. Tekst „Ani słowa o Judymie” ukazał się w Tygodniku Federacji Socjalistycznych Związków Młodzieży Polskiej „Razem” w nr 7 z 17.02.1980 r. Zdjęcia doń wykonał Mirosław Stępniak.
Osada Tyszowce (od 2000 roku miasto) leży nad Huczwą, lewym dopływem Bugu. W 1980 r. liczyła około 5 tysięcy mieszkańców. Działające w Tyszowcach liceum (od 1944 r.) „jest pierwszą średnią szkołą wiejską uruchomioną w Polsce Ludowej. Lekarz medycyny Andrzej Michałkiewicz jest jedynym z ponad tysiąca absolwentów tego Liceum, który po ukończeniu wyższych studiów powrócił na stałe do Tyszowiec”. Tak zaczyna się ta historia.
Na spotkanie z lekarzem reporter umówił się w niedzielę. „Powinienem być wolny. Mam urlop. Ale to teoretycznie… – A praktycznie? – chcę się upewnić. – Praktycznie?…Praktycznie sam ocenisz. Cześć – śmieje się i odkłada słuchawkę”. Redaktor zjawił się w Tyszowcach koło południa. Lekarz przyjął go w pokoju, który odstąpili mu rodzice. Poczęstował winem porzeczkowym własnej roboty i pokazał plantację ojca, która znajduje się tuż za oknami domu. Panowie znali się od dawna, z czasów z liceum właśnie. Z tą różnicą, że lekarz Michałkiewicz chodził do liceum kilka lat wcześniej. Wtedy parał się poezją, marzył o literaturze a został lekarzem, jak to się stało?
Dr Janusz Peter wyrocznią
Andrzej Michałkiewicz urodził się w 1942 r. „dosłownie pod miedzą, kiedy wokół szalał ogromny pożar Zamojszczyzny”. Głód, ból i cierpienie towarzyszyły mu od niemowlęctwa. Później, 10 kolejnych lat spędził w różnych szpitalach z diagnozą: nieuleczalna choroba Heinego-Mediny. „Dzięki niesamowitemu hartowi ducha, matka wyrwała mnie grabarzowi. Nie obyło się jednak bez defektów na ciele, a w mojej podświadomości pozostały od dziecka dwa sprzeczne odczucia: podziw dla medycyny i strach przed medykami…”. W szkole średniej pociągało go dziennikarstwo i pisanie. Pisywał do gazetki wierszyki, felietony, małą satyrę, co dawało mu satysfakcję. W podświadomości jednak tkwiła medycyna a czas matur się zbliżał nieubłaganie i trzeba było zdecydować. Przyjacielem domu był wówczas doktor Janusz Peter z Tomaszowa Lubelskiego. „Była to renesansowa postać, człowiek cieszący się powszechnym szacunkiem, bo całe swoje życie poświęcił pracy na prowincji”. To do Petera wraz z ojcem pojechał młody Michałkiewicz porozmawiać o swojej przyszłości. „Po całodziennej luźnej pogawędce, w czasie której ani razu nie padło słowo medycyna, popatrzył na mnie uważnie i powiedział: Noo, dryg do dziennikarstwa ma ten chłopak niewątpliwy, ale ma też i dużo serca. Warto zaryzykować. Niewykluczone, że może zostać dobrym lekarzem”. Andrzej złożył papiery do Akademii Medycznej w Lublinie, zdał egzamin i rozpoczął studia.
Pacjent z praktyki
Na studiach, jak sam Michałkiewicz podkreśla, było raz lepiej raz gorzej. Swoją wiedzę uzupełniał w kole naukowym na Katedrze Fizjologii. Głowę miał nabitą mądrościami i nie wiedział, że „szara codzienność przerośnie wszelkie wyobrażenia o przyszłej pracy”. Na trzecim roku studiów podczas praktyki lekarskiej Michałkiewicz opiekował się pacjentem po operacji nowotworu (usunięte lewe płuco). „Był to młody, szalenie sympatyczny człowiek, pełen energii i inwencji twórczej. Mimo straszliwej choroby grał na gitarze, układał szpitalne fraszki i śpiewał ballady”. Trzy miesiące po leczeniu tego pacjenta, przyszły lekarz pojawił się na zajęciach z anatomii patologicznej. „Przystępuję do stołu, gdzie asystent miał rozpocząć pokazową sekcję zwłok. Patrzę na twarz denata i mdleję…I to zanim zdołano odczytać dane personalne mojego pacjenta z praktyki”. Wtedy zadał sobie pytania: jaki jest sens istnienia medycyny i czy w każdym przypadku musi dochodzić do takich sytuacji? Wtedy też Michałkiewicz przeżył szok. Śmierć ta była dla niego zaskoczeniem. Ta pierwsza śmierć spowodowała także bunt przeciwko śmierci. I to pozostało mu do końca. Nie był obojętny wobec każdego jej przypadku. „A często słyszy się takie potoczne powiedzonka w stylu: głupią miał facet śmierć. Drętwieję wtedy na dźwięk takiego powiedzonka. Bo owszem, przyczyny doprowadzające człowieka do śmierci mogą być głupie. Ale sama śmierć nigdy. (…) bo jest prawdziwa. I to musi zrozumieć każdy adept medycyny, zanim jeszcze zdecyduje się zostać lekarzem…”
Najgłupsze uczucie
Po skończonych studiach doktor Michałkiewicz pomyślał sobie, że dyplom ma, głowę nabitą wiedzą również, więc należałoby się wziąć do roboty i leczyć ludzi. Wtedy doszedł strach, „bo to nie sztuka leczyć ludzi, ale sztuką jest leczyć ich tak, by czuli się zdrowsi i mieli do lekarza pełen zaufanie.” A tego nie uczą na studiach… Potrzebna jest praktyka, a doktor chciał od razu. Tak wspominał koledze redaktorowi Bartoszowi swój pierwszy samodzielny dyżur w tomaszowskiej szpitalnej izbie przyjęć. „Siedziałem jak na szpilkach. Każdy szelest na korytarzu, każde skrzypnięcie bramy wejściowej (…) podrywały mnie natychmiast na obie nogi”. W dzień miał starszych kolegów, nocą…nie mógł usiedzieć w dyżurce, tylko snuł się po korytarzach, zaglądał do sal, laboratoriów, nawet do ubikacji. Towarzyszył mu strach i pytanie czy czegoś nie przeoczył. Bał się czy podoła. To było bardzo męczące. „Byłem tak spocony, że dwukrotnie zmieniałem koszulę.” A noc minęła spokojnie. Doktor wrócił półprzytomny do domu i od razu poszedł spać. „Kiedy się wyspałem i oprzytomniałem, przyszła refleksja: panie Michałkiewicz tu pracować trzeba znacznie spokojniej, inaczej nikomu nie pomożesz i siebie wykończysz…”
Szkoła życia
Andrzej Michałkiewicz choć nie miał w rodzinie (od trzech pokoleń) rolników to nosił w sobie „coś ze zwykłej chłopskiej nostalgii”. Dusił się w mieście, uciekał na wieś, na łąki, do lasów, ogrodów. Nie pomógł mu także długi staż w szpitalu w Tomaszowie Lubelskim. Chciał się sprawdzić już jako lekarz w konkretnych warunkach. Zdecydował, że wróci na wieś. Trafiło na Dołhobyczów. Poprzednicy wytrzymywali w tej placówce trzy miesiące. Ludzie nie mieli zaufania do lekarza. Omijali szerokim łukiem ośrodek zdrowia i aptekę oraz porodówkę. „Wziąłem się ostro do roboty. I wygrałem.” Jaki był klucz? Uczciwość i sumienność w pracy. „Żadnej otoczki, żadnej szarlatanerii i stała gotowość.” Doktor Andrzej wspominał pierwszą ostra zimę. „Tęgi mróz, drogi zasypane śniegiem. A ja z różnych stron otrzymuję meldunki o zachorowaniach. Zwijam się jak w ukropie, ale jednocześnie dziwię. Otrzymuję same wezwania domowe, a nikt nie podwozi chorych do ośrodka zdrowia. Nawet tych lżej chorych.” To była próba. Przekonał się o tym pewnej mroźnej nocy. „Najpierw z wieczora wzywają mnie pieszo do porodu. Wracam i zaraz jadę sankami do chorego dziecka. Znów wracam. Jest już głęboka noc. Nie zdołałem jednak nawet zrobić szklanki herbaty, gdy do drzwi kołacze facet z wrzaskiem: panie doktorze – żona umiera! Wsiadam natychmiast do sanek i jedziemy galopem ponad siedem kilometrów. Przyjeżdżam na wieś. Kobieta rzeczywiście umiera, bo najadła się z wieczora trujących grzybów. Robię, co mogę na miejscu. Potem sadzamy babę na sanie i wieziemy do ośrodka zdrowia. Wzywam pogotowie. Karetka przyjeżdża nad ranem. Zabierają kobietę do szpitala.” Doktor tego ranka nie położył się już spać. Ogolił się, zaparzył kawę i punktualnie o ósmej stawił się w ośrodku zdrowia. Nikt nie przyszedł. Poczekalnia świeciła pustkami. Zapytał pielęgniarek, o co w tym wszystkim chodzi, te mu odpowiedziały, że ludzie wiedzą jaką miał noc i nikt dzisiaj nie przyjdzie, żeby mógł się porządnie wyspać. Na drugi dzień przyjął dwa razy więcej pacjentów i wtedy zrozumiał, że został zaakceptowany przez społeczeństwo. To było dla niego największą szkołą życia.
Mnie nie wypada
Doktor Michałkiewicz powrócił jednak do Tyszowiec. Do rodziców, którymi się zaopiekował. Jak wspomina nie było mu łatwo się zaaklimatyzować. Zdawał sobie sprawę, że podstawą sukcesu w pracy lekarza jest autentyczny zawodowy autorytet. „A jak tu go zdobyć w środowisku, gdzie połowa ludzi zna cię od urodzenia, pamięta, że biegałeś boso w krótkich majteczkach albo nawet i bez majteczek i mówi ci po imieniu. (…) Musiałem być lekarzem-kolegą, lekarzem-sąsiadem, lekarzem-kuzynem, lekarzem-wychowankiem szkoły, wreszcie lekarzem-synem”. Jego szkolni koledzy: inżynierowie, adwokaci, lekarze paradowali po Tyszowcach w stroju kąpielowym, swobodnie wchodzili do restauracji, grali w piłkę, przechadzali się z nieznaną dziewczyną. „Im wolno. Mnie nie wypada. Bo w Tyszowcach ja akceptowany jestem tylko i wyłącznie w garniturze i krawacie i to zapięty na ostatni guzik. Natomiast byłoby rzeczą niedopuszczalną, gdybym chodził ubrany w dżinsy.” Doktor posiadał dżinsy, ale ilekroć w nich wychodził na ulicę czuł się zażenowany. „Małomiasteczkowość? Może. Ale pomaga mi ona w pracy i godzę się z nią nawet kosztem normalnego prywatnego życia”. W Tyszowcach mieszkał wówczas już siedem lat, w tym czasie nadzorował budowę nowego ośrodka zdrowia.
W trakcie spotkania dwóch Andrzejów, kolegów z liceum, do drzwi doktora Michałkiewicza zapukano pięć razy. Udzielił cztery porady: „córce coś wpadło do oka”, „a mnie kolano boli”, „takie coś mi się zrobiło”, „panie doktorze, jak zwykle, serce znów kłuje”. Piąta okazała się porodem… „Musi, co żona będzie rodzić!”. Redaktor Bartosz jednak nie czekał na rozwiązanie…
Opracowano na podstawie zbiorów Książnicy Zamojskiej, biogram Andrzeja Bartosza z https://roberthorbaczewski.pl/aktualnosc17,5,28,ludzie-z-tyszowiec.html
Bartosz Andrzej Marian – ur. 1948 r. Dziennikarz, reportażysta współscenarzysta powieści radiowej „W Jezioranach”. W 1971 roku ukończył studia na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Pracował jako nauczyciel, a następnie przez 30 lat jako redaktor Polskiego Radia Białystok. Współautor wraz z Andrzejem Mularczykiem scenariusza powieści radiowej „W Jezioranach”. Odznaczony: Orderem Wdzięczności Społecznej. Zdobywca „Złotego mikrofonu radiowej Trójki”.
Agnieszka Piela