Józef Majkut przyszedł na świat w Majdanie Sitanieckim w 1912 roku. Odbył pieszą wędrówkę po Polsce. Debiutował w czasopiśmie „Prosto z mostu”. Pełnił funkcję zastępcy redaktora zamojskiej gazety „Prawda”. Tu publikował swoje wiersze, m.in. Noc w Zamościu. Po Kampanii wrześniowej trafił do stalagu Woldenberg. Po wojnie ukończył Wyższą Szkołę Dziennikarską. Debiutował jako dziennikarz na łamach „Dziś i Jutro”. W latach 80. XX wieku publikował w „Tygodniku Zamojskim”. Zmarł 13 października 2000 roku.
W liście do redakcji tygodnika literacko-artystycznego „Prosto z mostu” Józef Majkut powątpiewał w swój talent i wskazywał na braki w wykształceniu. Chociaż wiem, że zarówno ortografia, jak i styl mój może pozostawiać wiele do życzenia, ośmielam się nakreślić to małe opowiadanie. Jeśli bez większych poprawek mógłby się nadać, myślę, że zamieszczenie go nie powinno nikogo obrazić, gdyż jest to szkic — w rzeczywistości o wiele smutniejszej prawdy spod strzechy. Co prawda bardzo wątpię, aby pióro moje spotkał aż taki zaszczyt, bo jak wiadomo, szkoła powszechna nikogo nie upoważnia do poprawnego pisania. W odpowiedzi redakcja wyjaśniała Autor oczernił swój styl i swoją ortografję niesłusznie: opowiadanie zamieszczamy poniżej bez żadnej poprawki.

Warto więc zacytować je w całości za numerem 11 (65) tygodnika „Prosto z mostu” z 15 marca 1936 roku. Po siedmiu oddziałach szkoły powszechnej Pomiędzy Wisłą a Bugiem w odległości 17 km. od poczty — 6 od kościoła i gminy, drzemie w zapadłym kącie nasza Żabia Wólka. Tworzy ją około setki Przywartych do ziemi chałup, dwa małe sklepiki i dwu-klasowa szkoła, kapliczka obok kuźni pod starą lipą — to wszystko. Najinteligentniejsi ludzie jakich tu można spotkać to chyba tylko sołtys, malutka chuda i wiecznie smutna nauczycielka ze swoją 5-cio letnią Marylką, Połcia Zderkiewiczowa nas trzech kawalerów po siedmiu oddziałach szkoły powszechnej. Reszta to pracowite mrówki i pszczoły, których ciężkie głowiny tyle tylko mieszczą myśli, aby starczyło do wiosny chleba i kartofli. Książek, ani gazet nikt tu nie czyta i niczem się nie interesuje. Jest wprawdzie kilka odbiorników radjowych, ale kto z nich korzysta? Słuchają tylko dziennika, wesołej fali, a jakieś tam „mądre” odczyty, czy pogadanka na temat: „walka z wiatrakami”, ktoby tam co z tego rozumiał. A już najbardziej nieznośne są te wycia z płyt i bulkania na fortepianach: bul… bul-bul-bul-bul… bul., i czemu tak bulka ciągle?… Żeby nie to „ze świata”, tobyśmy wcale nie trzymali. Och czemuż tak szaro i pusto w tych… chatach? Przez całkowicie zamarznięte szyby, jakże mało przedziera się światła, lecz za to tyle mrozu! W skostniałych palcach pióro odmawia posłuszeństwa. Co chwila muszę wstawać od stołu i dla rozgrzewki przemierzam szybkiemi krokami glinianą podłogę naszej jednoizbowej chatyny. Tam i spowrotem. Poco właściwie było wąchać tyle książek, a teraz w takiej ciasnej i zimnej chałupie muszę myśleć — zamiast o niczem, to nie wiadomo o czem. Śmieszne — prawda? Ale co robić! Każdy stara się, aby mu było lepiej. O to karaluchy też powyłaziły ze swoich zakamarków, tulą się do ciepłego kamienia i marzą. Stary i mądry kot siedzi w piecu, odmawia pacierze. a w oczach błyszczy mu nadzieja zielonej wiosny. Na piecu troje obdartusków mej siostry rozwieszają gazety i robią generalne czyszczenie, — tłumacząc sobie, że, niedziela może być tylko wtedy, jeżeli wszystko doprowadzi się do porządku, a karaluchy powybija.
— Nie, bić nie wolno — przeczy najstarszy — trzeba im jakoś inaczej pokazać Palestynę…
— Cicho bo ktoś idzie.
Po suficie przesuwa się wolno, odbity z poza okna cień.
— O mój Jeżusz, może cygany?
Otwierają się powolutku drzwi. Wchodzi babcia Niedźwiedzicka i bezzębnemi usty zaczyna od pochwalenia Boga…
– Ne wieki wieków. Siadajcie tu koła pieca i mówcie co u was słychać?
— Oj, panie drogi — sepleni drżącym głosem, a gdzieś z wygasłych, głęboko osadzonych oczu, na zagony zaoranych latami policzków — wypływają błyszczące, łzy. Ociera je końcem zgrzebnej płachty i ciągnie dalej:
— Co tam słychać, zimno u mnie straszne, nie paliłam jeszcze od wczoraj.
— Czemu?
Nie mam ani drewienka.
— Na przecie o ile mi wiado­mo, wasi synowie Paweł i Mi­kołaj mają swój las i zdaje się obowiązani są was opalać?
— A pono w pakcie tak stoi. Mikołaj mi przywiózł furę, a Paweł niechce. Myślę więc, pój­dę do obcych to może mi choć na dzisiaj dadzą z troszeczkę…
— No pewnie każdemu trze­ba coś dać. Niewiele, ale co mo­żna.
Różne bywają wizyty przez cały dzień. Przeważnie młodzi bezrobotni, pogorzelcy, torbia­rze zawodowi, cyganie, wyrob­nicy, organista, stróż i wreszcie sekwestrator. Nie mówi się już o miłych sąsiadkach, które są po dziesięć razy z tem, że czer­wonemu kogutowi doszczętnie umarzł grzebień, to znowu, że ich biała kura niesie się w na­szych budynkach. Bardzo wy­godnie i swobodnie można w takich warunkach pracować u­mysłowo. To też, gdy siostra za­pali w starym piecu, a na chału­pę wychodzi coraz bardziej gry­zący dym — wówczas wdzie­wam kurtkę na kłakach i ucie­kam do lasu…

Jak tu cicho, i spokojnie… Szkoda tylko, że niema lepszych butów, możnaby posiedzieć przynajmniej z godzinę. Lecz i tak zanim wypalę papierosa, zawsze mam czas uśmiechnąć się do jasnego księżyca, czy też do lepszego jutra naszej Żabiej Wólki…

Spowrotem zastaję moich szkolnych kolegów Wacka i Lutka więc jesteśmy w komple­cie. Rozpoczyna się teraz utle­nianie machorki i dyskusje na, temat: czy „Stronnictwo Naro­dowe” jest legalne i naprawdę chce naszego, chłopskiego do­bra? A ca znowu zbawczego może przynieść chłopom komu­nizm, że się tak rozpanoszył w trzech sąsiednich wioskach?… Podobno powyrzucali z miesz­kań krzyże, obrazy, a na drze­wach wywieszają czerwone pła­chty. Mówił ktoś, że w zeszłą niedzielę urządzili jakiś wiec, czy zebranie, to aż z Zamościa przyjeżdżała na koniach policja.

— Wiecie co? — proponuje Lutek — pójdziemy zobaczyć.
— To idź jak jesteś ciekawy, Ja niechcę mieć z nimi doczy­nienia. Byłem raz na zabawie, mało nie dostałem, to mi wy­starczy. Więcej tam nic nie za­robię.
— To tylko aby zarobić?
— Na pewnie, a ty… — i tu zaczynają się kłócić.
Bowiem Wacek jest zdecydo­wanym materjalistą. Handluje siekierami, składa grosz da grosza, wydaje siostry za mąż i robi interesy. Zawsze uparty i sta­nowczy cieszy się zarówno w domu, jak i u wszystkich ogól­nem poważaniem.

Lutek pracował kiedyś jako kancelista, a nawet próbował pisywać artykuły do gazet. Za bardzo jednak lubił wódeczkę i ta ściągnęła go z zajmowanego, stanowiska. Wynikła stąd dłu­ga bezczynność, oraz ciągłe swary i kłótnie w rodzinie, co tak zrujnowało jego wolę i ak­tywność, że mimo jego wrodzo­nej inteligencji i wielkich zamia­rów — zdolny jest dzisiaj, ale chyba tylko do upicia się.

Tak bywa na codzień — zaś niedzielą jesteśmy wszyscy w krawatach, więc można iść z wizytą nawet do… pani nauczy­cielki. Niestety. Pani nauczyciel­ka tym razem jest bardzo, cho­ra. Jakieś straszliwe kłócia w boku. I co to może być?…

— Oj… wie pan tej nocy już myślałam, że umrę… A najgor­sze to, że sama samiuteńka wśród czterech ścian… biedna moja Maryleczka…
— Jakto nikogo nie było przy pani?
— Ale skąd? ktoby tam na wsi pamiętał o nauczycielce. Z wieczora była Polcia… Przy­kładałam sobie trochę gorące otręby, ale jakoś niewiele… Oj…

Jej blada, smutna twarzyczka, co chwila wykrzywia się gry­masem bólu… Rozmowa spra­wia jej widoczną trudność. Mó­wi jednak urywanemi zdaniami dalej i wyraża wielkie zmart­wienie z tego, powodu, że cho­roba nie pozwoli jej przerobić z dziećmi całkowitego programu i jakaś druga nauczycielka, która po niej przyjdzie będzie miała wiele kłopotu… Doprawdy… Wchodzi Polcia, więc zaczyna­my rozmawiać o wszelkich nie­dolach człowieka. Polcia ma dopiero piętnaście lat, lecz jest rozwinięta ponad wiek. Wie o wszystkiem, chociaż skończyła tylko powszechną. Ma przytem różową buzię, smutne oczy i prawdopodobnie… wielką, ni­czem nie przepartą chęć da nau­ki… Niestety, jej rodzice z chat­ki „na kurzej nóżce” nie mogą sobie na to pozwolić…

Wracam do domu i jest mi bardzo przykro, że biedna nau­czycielka skazana na ciągłą sa­motność, a Polcia nie może się dalej uczyć. — Właściwie cze­mu? Przecie każdy z żyjących ludzi musi mieć jakąś swoją tra­gedję, a mając na myśli „ogólne dobro Narodu”, czyż warto my­śleć o takiej drobnostce… jak wieś?….

Izbica nad Wieprzem.